Powrót do przeszłości
Postanowiłem cofnąć się w czasie i zapoznać z dwoma filmami, które łączy ważny element: powracają w nich bohaterowie, którzy największe tryumfy święcili w latach 80 i 90.
Pierwszy z nich to
"John Rambo", czyli współczesna reinkarnacja postaci wykreowanej przez Sylwestra Stallone. Cóż, to nigdy nie były filmy ambitne, może poza pierwszym, który w dość przejmujący sposób opisywał sytuację weteranów powracających z Wietnamu. Najnowsza produkcja bliższa jest 3 części, która - jak pamiętamy - była mocno przerysowana. Tutaj również - trup ściele się gęsto, scenariusz jest prosty, bez żadnych niespodzianek. Rambo mówi jeszcze mniej, a zrozumienie mamroczącego Stallone graniczy z cudem.
Co wyróżnia ten film z całej serii, to niezwykła brutalność. Pociski przecinają ofiary na pół, widok odciętych nóg, rąk jest widokiem powszechnym. Rambo miast zwyczajowo udusić wrażą jednostkę, wyrywa jej krtań. Do tego dochodzą sceny, w których morduje się dzieci w sposób nie pozostawiający wiele wyobraźni. Pytanie, czy przemoc ta jest uzasadniona, pozostawię otwarte. Zabrzmi to dziwnie, w kontekście tego, co napisałem, ale bawiłem się nieźle, może dlatego, że nie oczekiwałem zbyt wiele.
Trochę inaczej przedstawia się sytuacja z drugim filmem -
"Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki". Moje oczekiwania były ogromne, bo to jedna z najbardziej ikonicznych figur Kina Nowej Przygody. I część tych oczekiwań została spełniona - Indy nadal jest ironiczny i zabawny, Harrison Ford nic się nie postarzał i nadal kapitalnie wciela się w rolę (z dystansem podchodząc do swojego wieku), akcji jest mnóstwo, niekiedy bardzo widowiskowej, muzyka jak dawniej dodaje blasku poszczególnym scenom.
(Możliwe spoilery, ale i tak każdy już pewnie gdzieś o tym słyszał)
A co się nie spełniło? Scenariusz powstawał 19 lat. Najwyraźniej postanowiono upchnąć w nim wszystko, co się dało i moim zdaniem nie wyszło to filmowi na zdrowie. Czego tu nie mamy? Zapomniane miasta, wybuch bomby atomowej, kosmici, komuniści. I wszystko byłoby fajnie, ale za diabła nie mogę się przekonać do tych nieszczęsnych wątków rodem z Archiwum X. Same w sobie nie są złe, ale nijak mi do Indiany nie pasują. Przez nie zniknęła gdzieś magia, charakterystyczna dla poprzednich części, zastąpiona wątpliwej jakości wywodami jak z książek Ericha von Dänikena. Szkoda.
Co nie zmienia faktu, że również bawiłem się świetnie, tylko trochę było mi żal, że nie do końca jest to film, na który czekałem. Możliwe, że nowi widzowie zaakceptują te zmiany, ale z kolei dla nich może okazać się, że scena, w której Indy przetrwał wybuch wspomnianej bomby, chowając się w lodówce, to o jeden krok za dużo, w przyzwoleniu na brak logiki i przygodowe szaleństwo
