
Kupiłem biurko do samodzielnego montażu i...
Gotowe! Biurko stoi i się do mnie szczerzy. Łatwo nie było, bo ze mnie dupa, a nie inżynier, ale z pomocą sąsiada okiełznaliśmy bestię. Sąsiad też raczej miękki w te klocki, ale przynajmniej miał śrubokręt. Co prawda zepsuty, ale zawsze.
Na początku mała trudność, bo elementów tysiąc dwieście i nie wiadomo, od czego zacząć. Instrukcja tylko obrazkowa, bez opisu, za to namalowana przez ponoć bardzo uzdolnione chińskie dziecko. Szkoda tylko, że jego uzdolnienia akurat nie przejawiały się do rysowania.
Po godzinie siedzenia i próbach zidentyfikowania poszczególnych elementów poddałem się i skoczyłem po flaszkę do sklepu na dole. Od razu robota ruszyła z kopyta i już po trzeciej próbie udało nam się rozpoznać, co ma stanowić blat tego mebla. Upojeni sukcesem przegryźliśmy go niedogotowanym świątecznym bigosem. Włączyłem SKA-P i przy skocznych dźwiękach dokręciliśmy do blatu nóżki. To powinno zakończyć sprawę, ale te nóżki miały po 20 cm wysokości. Sąsiad próbował coś bełkotać, że skoro to chiński produkt, a tam ludzie niewysocy, to może tak ma być, ale ja się głupio uparłem, że nie, że pod to biurko muszę wcisnąć kompa. Nasze deliberacje przerwał dzwonek u drzwi i dzięki Bogu, bo już chciałem lutować sąsiada po pysku.
Pojawił się mój przyjaciel Maciej. Chłop słusznej postury, o nad wyraz bujnym owłosieniu tułowia. Raźno zabrał się do pracy, a wszelkie elementy w jego zwinnych dłoniach jak zaczarowane łączyły się ze sobą. W trakcie pracy Maciuś lekko się zapocił i ściągnął koszulkę. Na ten widok sąsiad wyraźnie zbladł. Nie co dzień widzi się wielką małpę z śrubokrętem. Wziąłem go do kuchni i tam w spokoju dokończyliśmy flaszkę, a mój przyjaciel dokończył biurko.
Teraz, siedząc przed tym meblem, napawam się ciężką, ale dobrze wykonaną pracą. Jednak reklamy nie kłamią i to rzeczywiście fantastyczne uczucie być bohaterem we własnym domu.