Skopiuję notkę z fanpage'a RST.
Przymierzałem się do tego sezonu z pewnym oczekiwaniem jakości, a zarazem niepewnością. Niepewnością, czy twórcy zdołają udźwignąć klimat zbudowany na przestrzeni 10 odcinków sezonu pierwszego, który pokochałem. Osobiście uwielbiam seriale obyczajowe, więc 1. sezon bardzo przypadł mi do gustu, bo tego typu seriali, w dodatku dobrych, za wiele telewizji nie oferuje. Rzadko kiedy możemy śledzić zwykłe życie przez pryzmat głębszej refleksji, często wzbogaconej motywami religijnymi, mitologicznymi czy poetyckimi. Tego nie brakowało w pierwszym, mistycznym sezonie “The Leftovers”, a w drugim twórcy przechodzili momentami samych siebie, stosując sztuczki znane z serialu “Lost”. Osobiście wielkim fanem Zagubionych nigdy nie byłem, dawno temu jako dzieciak pamiętam różne mindfuck podczas seansu na TVP1, ale od tego czasu trochę się zmieniłem, więc przestał być to dla mnie serial najwyższej ligi i znalazł się w koszyku “niezłe”.
I tak, po pierwszych kilku odcinkach nowego sezonu Pozostawionych byłem otwarty na to, co duet Lindelof & Perrotta chce nam zaoferować, w końcu pierwsze odcinki były typowym prologiem do tego, co wydarzy się dalej. Po półmetku owy duet zaczął moją ufnością targać tak, że supernaturalny odcinek siódmy strasznie mnie wykończył. Do ósmego podchodziłem już z pewnej rutyny i “obowiązku” tłumaczenia i chęci. On też nie zrobił na mnie większego wrażenia, a wręcz wkurzał. Jeszcze te idiotyczne milion odzywek “What?” z ust Kevina na przestrzeni tylu odcinków...
Wtedy musiałem zmierzyć się z serialem na płaszczyźnie tłumacza, co często pozwala spojrzeć na budowę filmu/serialu z innej, często ciekawszej perspektywy niż ta dotychczasowa widza. No i pękłem, kończąca scena ósmego odcinka, w której Patti zwierza się Kevinowi zmieniła diametralne mój punkt widzenia na ten sezon Pozostawionych. Owszem, nie podobają mi się zagrywki w stylu “Lost” - wiemy, jak to się skończyło, ale ten serial jest inny. On autentycznie do mnie przemawia, tutaj nie dostaniemy satysfakcjonującej nas odpowiedzi na większość pytań, bo ona brzmi po prostu “Nie wiem”, wybaczyłem więc twórcom formę i do wczoraj nie mogłem oderwać myśli od tamtej sceny, jakże gołej bez muzyki Maxa Richtera.
Do wczoraj dlatego, że wczoraj byłem świadkiem, podobnie jak było/będzie wielu z was, jednego z najlepszych finałów serialowych w historii telewizji. Nie wiem, czy w przyszłości coś wstrząśnie mną równie mocno, co odcinek “I Live Here Now”, lecz bez problemu mogę uznać go za arcydzieło i przez dni następujące po jego obejrzeniu mogę tylko udawać, że coś z tego majstersztyku wyniosłem.
Bo przecież tym jest ten serial, spojrzeniem na kondycje życia ludzkiego, może wyolbrzymioną i w duchu fantasy, ale to tylko forma przekazu. Przekazu o wiele głębszego, którego nie wszystkim przyjdzie zrozumieć i wcielić we własne życie...
Czy będzie 3. sezon? Trudno powiedzieć, HBO nadal tej decyzji nie podjęło. Serial podobnie do Prawa ulicy ma słabą oglądalność, ale sądzę, że za kilka lat ludzie będą się nim zachwycać tak, jak “The Wire”. Myślę, że w szerszym wymiarze nie ma to większego znaczenia. Przyszłość pokaże. Tak jak usilnie pokazywano w tym serialu, tak w naszych życiach liczy się teraźniejszość, a cytując swój ulubiony serial wszech czasów, Sześć stóp pod ziemią: “Przyszłość to tylko jebany koncept, którym unikamy życia dziś”.
Brawo, panowie Lindelof & Perrotta, Richter, Theroux, Eccleston, Zylka, Carroll oraz panie Brenneman, Tyler, Qualley, Coon, Dowd, Moloney, King.
Dzięki, HBO.