The Book Of Eli
Czarny Prorok w świecie Fallouta
No cóż, temat końca świata, przynajmniej takiego, jakiego znamy, stał się bardzo popularnym i chodliwym towarem. Apokalipsa trafiła także do kin, więc ostatnio Ziemia niszczona jest w kółko, na setki możliwych sposobów i nic w tym dziwnego. Przełom wieków, naturalne katastrofy, proroctwa wszystko to działa na wyobraźnie masowego odbiorcy.
W filmie "Book of Eli" twórcy nie pokazują jednak samej zagłady, skupiają się na wizji świata 30 lat później. Wiadomo tylko, że była jakaś wojna i na skutek użytej w niej broni, cytuję: "niebo się rozdarło i ziemię zalało palące wszystko słońce". Ocaleli tylko nieliczni, którzy mieli gdzie się ukryć.
Jako ogromny fan gry Fallout, a w zasadzie jej dwóch pierwszych części, nie mogłem się doczekać tego filmu. Jeśli chodzi o stronę plastyczną, nie zawiodłem się. To po prostu krajobraz żywcem przeniesiony z gry. Ogromne połacie spalonej ziemi, pustynia, gdzieniegdzie jakieś resztki zabudowań i wraki samochodów, kompletnie zniszczone miasta i niebo o dziwnym, niepokojącym odcieniu - coś pięknego. Jedyne czego zabrakło to mutantów o zielonej krwi i radioaktywnych skorpionów - fani gry wiedzą, o co chodzi
Kolejnym elementem nawiązującym do Fallouta, i RPG w ogóle, który zauważyłem z satysfakcją, jest bezpardonowe obszukiwanie ciał zabitych. Coś, bez czego w żadnej grze nie da się przetrwać.
Również logice zachowań społecznych, przedstawionych w filmie, nie można nic zarzucić. Większość ludzi dla bezpieczeństwa skupia się w małych, lokalnych grupach wokół w miarę dobrze zachowanych budowli, starając się, na ile jest to możliwe, odbudować choć namiastkę cywilizacji. Poza tymi enklawami panuje chaos i anarchia w czystej postaci. Na drogach grasują bandyci, a samotny podróżny może uważać się za szczęściarza, jeśli go tylko obrabują, bo równie dobrze może stać się głównym składnikiem ich obiadu.
W samych miasteczkach też nie jest łatwo, panuje prawo dżungli, ten ma władzę, kto jest silniejszy, sprytniejszy bardziej bezwzględny. Reszta musi nauczyć się żyć ze zgiętym karkiem. Podobny obraz świata mieliśmy już nieźle ukazany w filmach "The Postman" czy "Mad Max".
To zresztą nie są jedyne nawiązania. Cały film przypomina stary, dobry western. Samotny wędrowiec, miasteczko trochę jak z dzikiego zachodu, którym żelazną ręką rządzi zdeprawowany despota. Strzelanina na środku głównej ulicy przypomina wydarzenia z O.K. Corral, czyli porachunki Wyatta Earpa. Zresztą sami twórcy, wydaje się, że z premedytacją dążyli do nadania takiego klimatu, bo w scenie gdy Redridge jadąc samochodem, bawi się zdobytą maczetą, nuci on melodię z jednego ze spaghetti westernów, skomponowaną przez Ennio Morricone.
Uwagę przykuwa rola Garry'ego Oldmana, oczywiście to nie jest tak błyskotliwa kreacja jak z filmu "Leon Zawodowiec" czy mojego ulubionego "Prawdziwego Romansu", ale facet nadal trzyma poziom. Podobało mi się również to, jak realistycznie kulał po postrzale w nogę. W przeciwieństwie do filmów, w których jakiś inny koleś dostaje kulkę, a w następnej scenie podbiega co najwyżej od czasu do czasu, zaciskając zęby z bólu, tu czuło się cierpienie przy każdym kroku.
W głównej roli zagrał Denzel Washington i od razu powiem, że ja osobiście tego pana nie trawię. Cały pomysł, żeby to właśnie jego obsadzić w roli Eli, od początku przyjąłem z dużym niezadowoleniem. Nie lubię go za szerzenie rasizmu... Te pomysły z festiwalem filmowym dla czarnych twórców... Od razu się zastanawiam, co by było gdyby np. Mel Gibson zaproponował festiwal dla białych, albo to, że w kontrakcie z wytwórnią ma gwarancję, że w filmach nie będzie sceny, w której całuje białą kobietę. Bo to niby przypomina czasy niewolnictwa i wykorzystywanie czarnoskórych mężczyzn przez swoje właścicielki.
Mam z resztą podejrzenia, że to nie była rola pisana dla Denzela. W jednej ze scen bohater, wyjaśniając, czym jest wiara, cytuje słowa Johnny'ego Casha z jego koncertu w Folsom Prison. To raczej mało prawdopodobne, by Afroamerykanin cytował ikonę białej muzyki country.
Moja niechęć do aktora i jego kreacji trwała do momentu, w którym zostaje postrzelony w brzuch. Sposób, w jaki zachowuje się, przez kilka pierwszych sekund, zaraz po przyjęciu kulki, to po prostu majstersztyk, przewijałem tę scenę z dziesięć razy, by móc się tym napawać i powiem wam, że naprawdę aktorstwo najwyższej klasy, zasługujące na mini Oskara.
Dyskusja o tym filmie na Filmwebie jest bardzo zaciekła. Ludzie przerzucają się scenami, w których brakuje logiki. Przykładowo, że bez sensu jest motyw wykrywania kanibali poprzez sprawdzenie, czy trzęsą się im ręce, czy że nie pokazano, jak Solara uwalnia się z jaskini itd. Ze wszystkimi tymi zarzutami się zgadzam, film ma wiele niedoróbek. Jednak najwięcej ataków skierowanych jest przeciwko głównemu pomysłowi na scenariusz, czyli walce o Biblię, a tu już zgodzić się nie mogę.
Gwoli formalności dodam wyjaśnienie, że główny bohater przechowuje jedyny, niezniszczony egzemplarz Bibli, której bardzo pożąda szef gangu, grany przez Oldmana.
Cytując użytkowników: "Oldman ma na oko jakieś 45-50 lat, więc w czasach katastrofy miał co najmniej lat 15. Wiedział, czym jest Biblia. Więc jego bełkot, jak ta książka zmieni świat, jaką to bronią jest, jaką władzę mu da, jest właśnie bełkotem".
Czy też inny cytat: "Na ruinach cywilizacji nie trzeba Biblii, żeby założyć kościół. Można otumanić masy byle bełkotem. Ale on chciał TĘ STARĄ. A na cholerę?".
Jako osoba, która interesuje się, co nieco badaniami nad tą książką, od razu zaznaczam, że nie natury religijnej, ale historycznej, normalnie krew mnie zalewa, gdy słyszę takie głupoty. Tak, Biblia jest potęgą, co udowodniły wieki średnie. Tak, Biblia może w odpowiednich rękach stać się bronią, wystarczy popatrzeć na wyprawy krzyżowe. I tak, Biblia może być narzędziem podporządkowania sobie mas i dać możliwość wykreowania się na jedyną władzę, usankcjonowaną Boskimi prawami.
Dobra dość filozofii...
Dość zabawnym elementem, którego doszukałem się w filmie, jest też fakt, że ostatni bastion cywilizacji, w którym ludzie starają się przechować z ogromnym trudem zdobywane artefakty utraconej wiedzy, kultury i nauki znajduje się oczywiście na zachodzie. Tu jednak kolejny raz twórcy puszczają do nas oczko, bo tym bastionem jest osadzone na wyspie więzienie Alcatraz.
Czas na podsumowanie. Jeśli chciało ci się doczytać, drogi czytelniku, aż do tego momentu, zapewne uważasz, że film uważam za świetny. Niestety tak nie jest. To mogłoby być naprawdę kultowe kino post-apokaliptyczne. Jednak głównie na skutek wymogów komercyjnych, a także pewnej niedbałości o szczegóły, wyszło inaczej. Po seansie odczułem spory smutek, bo zmarnowano duży potencjał, jaki niosła ta historia. I mam o to żal do twórców.